My siedzimy tu od 25 VI, właściwie internowani, gdyż nie wolno nam ruszyć się z Porto. O otrzymaniu jakiejkolwiek wizy nie ma mowy. Telegrafowałem do Rysia, do Pen-Clubu amerykańskiego, do Kapera i In., ale nikt się jeszcze nie odezwał. Czy Kot jest w Londynie? Pisałem do niego (na adres ambasady), prosiłem o obiecane pieniądze. Czy istnieje możliwość załatwienia tej sprawy? Pomóż mi, mój kochany, bo jesteś w rozpaczy. Nie wątpię, że i Wam nie lepiej.
[…]
Porto ładne, ale strasznie hałaśliwe. Piekielny żar. Świetna kawa i papierosy. Ale – „to ma starczyć”?
Ściskam Was wszystkich i całuję. Telegrafujcie, piszcie, ratujcie.
Porto, 4 lipca
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Moja angielszczyzna (amerykańszczyzna), po 5 latach pobytu w tym kraju, przedstawia się w tragicznie. Po to, żeby minutę (gruba przesada! 10 sekund!) mówić, muszę się kwadrans przygotowywać, więc możesz sobie wyobrazić, jak wygląda moja „konwersacja”, gdy się przypadkiem znajdę w towarzystwie amerykańskim […].
[…] chciałbym już jak najprędzej być w Polsce, gdzie bez najmniejszego trudu potrafię wyrazić wszystko, co czuję, np. „A von, faszystowski skurrrwysynu, dyszlem tam i nazad w…” etc., etc. W tym miejscu dostaję w mordę, ale chociaż wypowiedziałem się. – Jeżeli chodzi o powrót do kraju, mam te same niepokoje i rozterki, co Ty. Pod jednym względem jestem w gorszej sytuacji: że ja na pewno w Ameryce nie zostanę, gdy dla Ciebie pozostanie w Anglii nie będzie niczym bolesnym, może nawet przeciwnie. A ja w tych Sojedinionnych Sztatach czuję się jak dziecko (niestety nie pijane) we mgle. Ktoś o tym kraju powiedział dowcipnie, że bezpośrednio z czasów pionierstwa wkroczył on w okres dekadencji. Bez wszystkiego, co powinno było odbyć się w „międzyczasie”. Jest to społeczeństwo, w którym od wieku idee przemysłowe stale pożerają wszystkie inne. Wojna z Hitlerem była tutaj także zjawiskiem przemysłowym, bez żadnych właściwie korzeni ideologicznych. It was a business they had to do. The business is done – I Hitler przestał być wrogiem. Teraz, z pomocą radaru, wybierają sie na księżyc. Obliczyli nawet (bez żartów, sam czytałem), ile dolarów będzie kosztował przejazd dla jednej osoby (jeżeli się nie mylę, 28 000), Macy’s założy tam filię swego babilońskiego przedsiębiorstwa, a firma Coca-Cola (która rocznie wydaje na reklamę więcej, niż przedwojenna Polska na nowe szkoły i szpitale) będzie księżyczanom sprzedawała swoją mdłą lurę. Poza tym okaże się, że z księżyca najlepiej wycelować atomową bombę na Kreml.
Nowy Jork, 4 stycznia [właściwie: lutego]
Julian Tuwim, Listy do przyjaciół-pisarzy, oprac. Tadeusz Januszewski, Warszawa 1979.
Zapomniałam dodać, że otrzymałam Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski. Nie wiem, dlaczego tak straszliwie nieoficjalną postać jak ja „odznaczają”, i to już od czasów przedwojennych. Nigdy nie chodziłam na żadną „dekorację” i nigdy przy żadnej okazji nie nadziewałam na siebie żadnych orderów – raz tylko z okazji jubileuszu groteskowy Dybowski przypiął mi jakiś krzyż. Ale tym razem, że to się zbiegło z przydzieleniem tego mieszkania i z ciągłymi w związku z tym kontaktami z ministerstwem, poszłam przez kurtuazję. Na szczęście wszystko odbyło się błyskawicznie szybko i bez żadnych solenności. Wszyscy byli jacyś speszeni czy zażenowani, a jeden z odznaczonych (nie wiem, kto to) siedział w absolutnym milczeniu i z twarzą tak straszliwie smutną, jakby uczestniczył w pogrzebie. Z ludzi wybitniejszych byli chyba tylko Wnuk i Słonimski.
Warszawa, 31 lipca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 2, 1950–1954; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Wielkie wrażenie wywarła na nas wszystkich samobójcza śmierć Lechonia. Przed jego pogrzebem czworo pisarzy (z innymi jakoby nie zdążono się porozumieć): Parandowski, Słonimski, Jastrun i ja – wysłaliśmy do ambasady w Nowym Jorku prośbę o wieniec dla Lechonia z napisem: „Wielkiemu poecie – przyjaciele z Warszawy”. Zdaje się, że zmieniono to potem na: „Znakomitemu poecie” i dano podpisy. Myślałam, że ambasada tego nie załatwi, ale załatwili. Radio podawało, że był taki wieniec z takim napisem na pogrzebie Lechonia. Teraz powtarza się pogłoska, że Lechoniowi dopomożono do śmierci, ponieważ chciał wrócić do kraju. Trudno w to uwierzyć wiedząc, do jakiego stopnia i jak już dawno Lechoń był całkowicie ekspatriowany nie tylko w sensie fizycznego przebywania za granicą chyba od roku 1927, ale i duchowo.
Warszawa, 18 czerwca
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–1959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
Otwarcie zjazdu Związku Literatów, które odbyło się w Stowarzyszeniu Techników przy ulicy Czackiego, tam, gdzie trzy lata temu. Lecz ile się zmieniło od tego czasu! Ile upadło nadziei! Pojawienie się Słonimskiego, który otwierał zjazd, zostało przyjęte długotrwałymi oklaskami. Później lała się drętwa mowa z ust wicepremiera Jaroszewicza, później były wybory do różnych komisji, później sprawozdanie zarządu. Jako uzupełnienie do sprawozdania zabrał głos Maliniak, który rozwijał tezę uniezależnienia się związku od dotacji państwowych, co zostało z aplauzem przyjęte przez salę.
Drugie uzupełnienie do sprawozdania zarządu wygłosiła Anna Kowalska. Było to arcydzieło dowcipu i ciętej ironii pod adresem rządu. Chodziło o sprawy wydawnicze. W przemówieniu Anny Kowalskiej były takie oto dowcipne powiedzonka: „Każdy dobry rząd winien się starać o to, aby pomagać obywatelom, by byli uczciwi”. I drugie: „Jestem zwolenniczką świadomego macierzyństwa, ale nie w odniesieniu do literatury”. Przemówienie Anny Kowalskiej było często przerywane oklaskami. Liderzy partyjni byli, zdaje się, bardzo niezadowoleni.
Po południu trwający długie dwie godziny referat Żółkiewskiego, w którym główną tezą była obrona realizmu socjalistycznego.
Warszawa, 3 grudnia
Jerzy Zawieyski, Dziennik, Warszawa 2010.
Jak i wczoraj Zawieyski wstępuje po nas i jedziemy z nim na Zjazd (odbywa się w gmachu NOT na Czackiego, jak i pamiętny październikowy).
Dyskusja nad referatem Żółkiewskiego – a właściwie nad wszystkim. Przed południem b. dobre przemówienie Voglera (z Krakowa) i olśniewająco dowcipne Kisielewskiego, zakończone wnioskiem: „Oddać zarząd Związku marksistom i niech im Pan Bóg da, żeby sobie z tym poradzili”.
Słonimski bardzo zirytowany tym jego zakończeniem, twierdzi, że to defetyzm i że nie należy rezygnować, skoro z nastrojów Zjazdu widać, że bezpartyjni osiągną większość w zarządzie.
Wbrew chęci usiłuję przychylić się do jego zdania. Okazał tyle charakteru i męstwa, wycierpiał tyle szykan zakończonych skandalem skonfiskowania jego książki (dwa tomy przedwojennych recenzji teatralnych), że trudno go opuścić w tych opresjach. Ale jestem bardzo perplexe.
Warszawa, 4 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 3, 1955–959; wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa 1996.
I. W szeregu czasopism naukowych przewijają się nazwiska wymienione w sensie negatywnym przez I Sekretarza KC PZPR tow. Władysława Gomułkę w przemówieniu wygłoszonym w dniu 19 bm.
[...]
Nie uważam za słuszne dopuszczania w czasopismach literackich i naukowych do cytowania w sensie pozytywnym, czy też obojętnym pisarzy wymienionych przez tow. W. Gomułkę w sensie negatywnym.
II. W Małej Encyklopedii A-Z (PWN) zwolniono już do druku hasła Andrzejewski, Jastrun, Jasienica, Kisielewski itp. W chwili obecnej zgłoszono tekst hasła: „Słonimski Antoni”. Wydaje się, że należy powtórnie ustosunkować się do wydrukowanych już haseł, takich jak: Kisielewski, Jasienica i albo je wyeliminować, albo przepracować, nadając charakter zgodny z obecną oceną tych ludzi. Jednocześnie zawiadamiam, że w zgłoszonej do nas, już poprawionej wersji encyklopedii Wiedza o Polsce (PWN) przeznaczonej na zagranicę (wersje: angielska i francuska) usuniemy hasła: Kisielewski, Jasienica, Słonimski.
III. W zwolnionej do druku ale jeszcze nie wydrukowanej książce R. Matuszewskiego pt. Literatura współczesna (PZWS, wyd. X) przewijają się wszystkie nazwiska pisarzy wymienione przez tow. W. Gomułkę w sensie określonej działalności politycznej. Ponadto ujęta jest również twórczość Wygodzkiego. W osobnych rozdziałach scharakteryzowano pisarstwo A. Słonimskiego i Andrzejewskiego, zamieszczając także wiersze Słonimskiego.
Nie uważam za słuszne, aby w obecnej sytuacji drukować teksty ukazujące w świetle bardzo korzystnym Słonimskiego i bez właściwej politycznie oceny innych pisarzy. Sprawę jednak komplikuje fakt, że książka jest podręcznikiem związanym programem szkolnym i nie mogą być dokonywane zmiany tylko drogą cenzorskich interwencji.
Przedstawiając swoje stanowisko w tych sprawach, zwracam uwagę, że konieczne są nie tylko szybkie decyzje, ale również pełna jasność, gdyż problemów tego rodzaju z dnia na dzień narasta coraz więcej.
Warszawa, 20 marca
Marta Fik, Marcowa kultura, Warszawa 1995.
Wczoraj był pogrzeb Słonimskiego, kościół św. Krzyża nabity tłumem, śpiewali „Boże, coś Polskę”, potem pochówek w Laskach, gdzie leży jego żona. Przyszli ludzie najrozmaitsi: „opozycja”, katolicy, marksiści, dawni i obecni. Uczucia miałem mieszane: z jednej strony dobrze, że była taka manifestacja wolna i swobodna, z drugiej jednak nasuwało się pytanie, co łączy tych wszystkich ludzi (bezradnych w istocie i zagubionych), jaki to autorytet właściwie żegnano. Walczył o różne rzeczy: o pacyfizm (bez sensu – przed Hitlerem), o racjonalizm dość prymitywny, niby o „socjalizm”. Miał swoją piękną kartę przed samą wojną, był odważny, walczył. Ale potem – czort wie co. Trochę komunizował, siedział w UNESCO z łaski Polski Ludowej, kiedy wrócił do kraju, mocno był niejasny. Dopiero po Październiku zaczął być „heroldem wolności”, ale jako prezes Związku Literatów (1956–1959) zawalił masę spraw przez brak orientacji oraz załatwianie własnych interesów. […] Bóg z nim, ale nie bardzo rozumiem, co to za prorok dla tej zebranej tam różnorakiej inteligenckiej rzeszy, która przeważnie już nie pamięta, co on właściwie robił? A może różnorodność jego osoby przyciąga ludzką rozmaitość? […]
Wisiał piękny nekrolog ręcznie napisany, bo inne cenzura pokastrowała. No cóż, była w tym wszystkim jakaś nostalgia za wolnością, a u starszych – tęsknota do dawnych czasów. Wreszcie człowiek utalentowany, zostanie po nim luka. Podobno Iwaszkiewicz chciał w Laskach przemawiać, już sięgał po kartkę (ten to ma tupet!), a tu ksiądz powiedział, że na życzenie zmarłego przemówień nie będzie. Dobre.
Warszawa, 9 lipca
Stefan Kisielewski, Dzienniki, Warszawa 1996.